Anna Kruszyńska

* 1935

  • "Niemcy obsadzili wtedy całą wieś, bo cofali się i nie mieli dokąd. Do Gdańska nie, bo byli już tam Rosjanie. Niemcy o tym wiedzieli. Tańczyli, grali, wariowali i pili, bo wiedzieli, że już daleko nie pójdą. Rosjanie gonili ich od strony Elbląga, a do Gdańska już nie można było wejść, więc oni zatrzymali się na tych wsiach. Moja babcia akurat miała wtedy rozczyniony chleb do upieczenia. Przyszedł oficer i mówi: - Macie się spakować i jak za dwie godziny przyjdę, to ma was tutaj nie być. Babcia mówi: - Muszę jeszcze zrobić ten chleb, żeby zabrać coś ze sobą do jedzenia. – Powiedziałem dwie godziny. Jak pani w tym czasie upiecze to dobrze, a jak nie, to wszystko zostanie. Dziadka nie było, a już trwało bombardowanie na wieś. Rosjanie wiedzieli, że Niemcy tu są. Babcia mówi do mnie: - Idź szukać dziadka, pewnie jest z chłopami na drugim końcu wioski w Folkstum. Dziadek do tego nie należał, bo był inwalidą, ale tam się spotykali. Kiedyś tam wyrabiali sery, ale później oddali to na mieszkania. Była tam dobra, mocna piwnica. Oni tam chyba pędzili wódkę i sobie popijali. Co chłopy mieli tam zrobić. Babcia powiedziała do mnie: - Idź blisko płotu. Jak będziesz widziała, że lecą nisko samoloty, to się rzuć obok płotu, to cię nie trafią. Oni jak nisko lecieli i widzieli, że ktoś idzie, to strzelali z samolotów. Od jednego do drugiego końca wsi było co najmniej pół kilometra. Doszłam tam i oczywiście chłopy siedzą. Dziadek jeszcze nie był tak mocno zalany. Mówię: - Dziadek, babcia mówiła, że masz zaraz przyjść do domu, bo przyszedł żołnierz z pistoletem i powiedział, że jak nie wyjedziemy to zastrzeli babcię. Dziadek na to: - Co ty tam gadasz dziecko. Później pomyślał, wstał i powiedział: - Idziemy. Patrzę, a tu lecą nisko samoloty. Mówię do dziadka: - Babcia mówiła, żeby rzucić się obok płotu. – Aaaa tam, jak ma mnie coś trafić, to trafi. Podstawiłam mu nogę, a on leżał. Potem go podnieść nie mogłam".

  • "To chyba było na tym terenie wojskowym niedaleko hali: - Stoją dwa okręty na redzie, ale nie mogą wjechać do portu, bo są za duże. Oni chcą zabrać ludzi. Nie ma możliwości popłynięcia do Niemiec, bo już nikogo nie przyjmują, tylko do Danii. Żeśmy się tam dostali. Było pchanie, ze połowa ludzi dostała się do tej wody. Najpierw na takich małych łodziach powieźli nas pod ten duży okręt. On nie mógł wpłynąć do portu. Kto mógł, to wchodził po drabinie, ale każdy się pchał i wpadali do wody. Babcia panicznie bała się dużej wody, że tam nie pójdzie. Oni spuścili na linach z tego statku trochę większe od stołu skrzynie i wciągnęli do góry dzieci i babcię. Dziadek dostał się jakoś po drabinie. U góry na okręcie zaczęliśmy się szukać. Babci i tego kuzyna nie było, tylko ja z dziadkiem. Tam stały dwa okręty. Mnie wzięli tą skrzynka. Nie wiem jak to się stało, że ja znalazłam się z dziadkiem. On cały czas mnie trzymał. Może dziadek też nie poszedł po drabinie. Tak mnie trzymał za rękę kurczowo, żebym się tylko nie oddaliła. Później patrzy: - A gdzie babcia i Hans? Mój kuzyn nazywał się Johanes, ale mówili na niego Hans. Dziadek patrzył na dół, czy gdzieś ich tam nie ma, ale nikogo już tam nie było. Wszyscy się potopili. Jak już wszystko się uspokoiło, bo już więcej nie przyjmowali, bo było pełno, to dziadek poszedł ze mną za rękę do kapitana, czy innego i mówi, ze się rozstał z żoną i wnukiem. Zapytał czy nie można by było jakoś ich zawołać, czy poszukać. Okazało się, że oni byli na tym drugim okręcie. Teraz nie było mowy, żeby babcia przyszła na ten co myśmy byli, więc my na tamten. To było nasze szczęście. Tamten statek po drodze utonął. Nas też bombardowali, ale dopłynęliśmy z wielkim trudem do Danii. Tam Duńczycy powiedzieli, ze nie przyjmą już ludzi. Tam było już pełno. Cały tydzień staliśmy na redzie przed Kopenhagą. Tam jeszcze było bombardowanie. Widać jakoś nie miała być nasza śmierć. Tam jeszcze nie było końca wojny, wiec dostali rozkaz od Niemców, ze mają nas przyjąć. 1 maja wpłynęliśmy do portu i wypuścili nas na ląd. Tam też było pełno ludzi i trzeba było nas wieść gdzieś w głąb Danii. Wieźli nas w takich wagonach, które teraz już tylko są w muzeum. To był pociąg, do którego wchodziło się prosto, tak jak do bryczki. Były tam zamykane drzwiczki i siedzieliśmy po cztery osoby w takich małych przedziałach. Po jednej stronie przedziału siedzieliśmy my we czworo, a po drugiej, jakieś dwie siostry ze swoimi córkami. Ci byli ze stron Olsztyna, ze wschodu. My nie byliśmy jeszcze tak długo w drodze, żeby złapać wszy, a one byli dawno, chyba już od stycznia. Jak nas wieźli to już był 1 maja".

  • "Nas przewozili na półwysep. To się nazywało Jutland. Tam dostaliśmy się do lagru za drutem kolczastym. Tam, w jednym lagrze było pięćdziesiąt tysięcy ludzi, Polaków też. Tam chodziłam do szkoły. Nie wolno było zbliżyć się do drutu o pięć metrów. Nie mieliśmy tam piłki ani nic, więc babcia z różnych starych szmat uszyła nam ją. Często ona podlatywała pod drut. Ja zawsze byłam taka odważna, że na brzuchu po nią się poślizgiwałam na brzuchu. Może by i nic nie zrobili, strach mieliśmy. Jak było zakazane to zakazane. Przez dwa lata nie mieliśmy ani żadnego buta, ani żadnej sukni, a przecież myśmy rośli. Babcia miała pościel w biało-czerwoną albo biało-niebieską kratkę. Ona akurat wtedy była modna. Mówi: - Muszę wam w ręku uszyć jakieś sukienki na lato. Ktoś miał jakąś igłę i pożyczali. To był okropny czas. Mam jeszcze z tej Danii świadectwa. W tej Danii nie mieliśmy zeszytów. Ołówek przyniosła nam skądś nauczycielka. Bloki, które są w biurze po jednej stronie są drukowane, żeby coś wypełnić, a po drugiej stronie jest czysta kartka. Na tych czystych kartkach mieliśmy język niemiecki, geografię i inne przedmioty, a tu gdzie ta drukowana - matematykę. Jak nie mieliśmy nic, to dawali papier toaletowy. On był koloru serwet. Z jednej strony był taki gładki, że nie szło po nim pisać nawet ołówkiem, a z drugiej strony był chropowaty. Z tamtej strony też żeśmy pisali. Tak się uczyliśmy i też się nauczyliśmy".

  • "Piątego maja jak był koniec wojny ogrodzili nasze budynki i mogliśmy poruszać się tylko na terenie, gdzie była szkoła. Moje pieniądze nie znaczyły nic. Całe dwa i pół roku byliśmy w Danii za drutami kolczastymi. W tej szkole byliśmy w sumie chyba tylko osiem tygodni. Później miała zacząć się tam odbywać szkoła. Wtedy wybuchła jeszcze epidemia duru brzusznego rozniesiona przez wszy. Codziennie umierały dzieci i ludzie starsi. W tej klasie leżeliśmy: najpierw mój kuzyn (byśmy się nie kłócili), babcia, ja i dziadek. Obok dziadka leżała taka babcia, która miała ponad dziewięćdziesiąt lat. Ja też wynieśli na tyfus. Z naszej klasy jeszcze wynieśli więcej ludzi, ale nas jakoś ta epidemia nie wzięła. Jak Duńczycy dowiedzieli się o tym, to trzeba było zrobić odparowania. Rozebrali nas do naga i wszystkie nasze rzeczy mieliśmy zabrane do parowni, do odparowania, żeby nie było tych wszy. Dopiero za jakiś czas epidemia się zakończyła. Widocznie pod niemieckimi władzami oni też nie mieli za dużo co jeść.. Wtedy na początku maja nie było jeszcze ziemniaków. Dawali dwa małe ziemniaczki na jedną osobę. Na szczęście babcia miała coś ze sobą. Na wsi zawsze mieli coś uwędzone. Dlatego byłam na wsi, bo tam zawsze lepiej. Miała zabrany cały boczek, słoninę i kawał szynki. Było to ciężkie do noszenia, ale babcia tego nie oddała. Dawaliśmy to jeszcze innym, żeby mieli coś do tych dwóch kartofli. Do kartofli była też jedna kromka chleba.. Ja po tej odrze byłam bardzo słaba. Wszystkie dzieci, które przeżyły tyfus zostały zważone. Jak ktoś miał mniejszą wagę niż była potrzeba, to został dokarmiany. To było w takiej jadalni w szkole. Chodziłam tam codziennie z kartką i mnie dokarmiali. Było śniadanie i obiad. Tak dużo tego nam dali, że mój kuzyn miał parę deko za dużo i już tego nie dostał. Jadalnia była bardzo niska i siadałam zawsze pod otwartym oknem, po którego drugiej stronie stawał kuzyn. Nie wolno było wydawać na dwór. Ja mu zawsze nasmarowałam i on już zawsze tam siedział. On dużo jadł, a ja jeszcze mu mogłam dać ze swojego. To było wesołe. Nigdy tego nie zapomnę".

  • "Była taka nauczycielka, która przyjechała z za Buga. Ona od pierwszego momentu bardzo mnie lubiła. Na początku nie chciałam iść do szkoły i płakałam. Byłam już wtedy taka duża jak teraz. Mając dwanaście lat tak wyrosłam, że.... Ta nauczycielka była bardzo malutka. Poszłam do szkoły, bo powiedzieli: - Musisz jeszcze chodzić, bo masz dwanaście lat i muszę chodzić do szkoły. Muszę to muszę, więc poszłam do tej szkoły. Ona spisała wszystkie moje dane. Ona umiała mówić po niemiecku. W niemieckiej szkole był rygor, więc ja przez cały czas stałam. Jak skończyła to powiedziała po polsku: - Siadaj, ale ja nie wiedziałam co ona mówi. Wszyscy w śmiech, bo moi kuzyni już wcześniej rozpoczęli naukę. W tej pierwszej klasie byli też starsi. Tam byli w różnym wieku. Nikt nic tam się nie nauczył. Może trochę mówić, ale pisać nikt nie umiał. Pewnie nie chciało im się. Wszyscy się śmieją, a ona w końcu powiedziała: - Setz sich no to usiadłam. Cała zrobiłam się czerwona i się wstydziłam, no ale co zrobić. Ona przez cały rok mnie nic nie pytała, ale tak jak wszyscy dostałam elementarz. Bardzo mnie to interesowało czemu ona mnie nie pyta. Zawsze robiłam co kazała i wszystkiego co było potrzeba uczyłam się czytać. Uczyłam też kuzynów, bo oni nic nie umieli. Nauczycielka często ich lała za to, że nic się nie uczą. Mnie szło trochę lepiej. Pod koniec roku szkolnego ona mówi do mnie: - Muszę teraz wypisać świadectwo, to cię trochę popytam. Umiesz coś czytać? Ja mówię: - Tak. Zaczęła gdzieś w środku i ja czytam, parę kartek dalej czytam, na ostatniej stronie – ja czytam. Mówi: - a pisać? Podejdź do tablicy. – Dobrze. Dyktowała mi, a ja wszystko bezbłędnie pisałam. W końcu mówi: - Gdzie ty się tego nauczyłaś? Ja mówię: - Tu, w domu nie ma czasu bo trzeba iść w pole. Ona miała okno do naszego domu i widziała, że jak tylko wracałam do domu to rzucałam teczkę i już miałam chaczkę na plecach i szłam na pole. Do obiadu jeszcze z dwie godziny pracowałam i później, po obiedzie jeszcze do wieczora. Jakoś mi szło. W końcu ona mówi: - Ja cię nie mogę przepuścić do drugiej klasy, przesunę cię zaraz do trzeciej. Wszyscy dwa albo trzy lata siedzieli w pierwszej klasie, a ja od razu z pierwszej do trzeciej. Tam na wsi pierwsza i druga oraz trzecia i czwarta klasa miały zajęcia razem. Tam nie było tak dużo dzieci. Ja wszystko odrabiałam swojego, gdy ona przechodziła i zadawała czwartej klasie, to, to też robiłam i się zgłaszam. Pyta: - Wszystko już masz zrobione? – Tak nawet to co było dla czwartej klasy. Ona mówi: - Naprawdę? Ciągle ich wyzywała: - Wy takie owakie nic nie umiecie. Z nami chodzili też Polacy, ale oni też za bardzo się wcale nie uczyli. Jak przyszedł koniec roku szkolnego to mówi do mnie: - Ty przejdziesz od razu do piątej klasy. Do piątej klasy trzeba było iść już do drugiej wioski. Przyszłam do domu uradowana, że zaraz przeszłam do piątej, a ciotka na to: - Nigdzie nie pójdziesz. U Niemców czternaście lat to już był koniec szkoły. Nigdzie nie pójdziesz dalej do szkoły. Ja w ryk, ze nie mogę iść do szkoły. Nauczycielka powiedziała: - Ty masz taką dobrą głowę, że musisz iść do szkoły. Nie poszłam".

  • "Ten fryzjer miał trzech synów. Oni bez przerwy robili nam coś na złość. Druga córka zasnęła mi w wózku na podwórku pod bzem i poszłam wstawić obiad. Ładnie zasnęła i jak miałam ją zawlec z tym wózkiem. Wyjąć? To ona nie będzie spała. Miałam tylko nastawić wodę i wrócić. Ona miała wtedy pół roku. Tylko otworzyłam drzwi do mieszkania, a tu krzyk na dole. Mówię: - Coś się stało. Może coś ją ugryzło. Biegnę jak najszybciej na dół. Po drodze sąsiadka od razu powiedziała mi, że to chłopcy od Garbalińskich rzucili kamieniem. Trafili jej prosto w oko. Patrzę, że nic jej nie ugryzło, ale sąsiadka mi o tym powiedziała. Najpierw ją uspokoiłam, ale nie chciała się uspokoić, bo strasznie darła się zerwana ze snu. Zadzwoniłam do nich i ona otworzyła drzwi i mówi: - Proszę panią, moi chłopcy cały dzień siedzą w domu. – Ale ja mam świadka, że oni rzucili kamieniem. Córka miała nawet ślad na twarzy. Mówię: - Jest ślad i kamień leży w wózku, więc kto to rzucił jak nie ma nikogo na podwórku? Ja tylko odeszłam na minutę, żeby odstawić wodę na obiad. W końcu on wyszedł i mówi: - Ty hitlerowcu, ty Szwabie, co ty?! Do kogo ty masz pretensje? Moje dzieci są w domu! – Tak! Jak coś się stało to one uciekły. On nosił wtedy okulary. Darł się jeszcze długo. W końcu mówię: - Wie pan co? Jak palne pana pięścią w te okulary to dopiero pan będzie widział. Zrobił się blady i poszedł. Oni jeszcze żyją. Ona się zrobiła malutka i pcha wózek. Idziemy do tego samego kościoła. Teraz ksiądz mówi, że jakaś rodzina, która jest sześćdziesiąt lat po ślubie dała dziesięć tysięcy złotych na nową mównicę i na odnowienie ołtarza w kościele. Oni nie życzyli sobie powiedzieć nazwisko, ale ono obok jest napisane. Dzwoniłam do Oskara i ma się dowiedzieć czy to oni. Oni nie mówili mi nawet „dzień dobry”, ja też im nie mówię. Zrobili mi tyle krzywdy... to nie tylko to. Mieliśmy kawał ogrodu. Na pierwszy rok posadziliśmy dynie między kartoflami. Wyrosły bardzo wielkie. Jedziemy raz do Osic, wracamy, a tu sąsiadka mówi: - Tylko Pani się nie przestraszy jak pójdziecie do ogrodu. Wszystkie dynie przestrzelone są łukami. Wszystkie były przepołowione. Moja działka była pierwsza od płotu i oni zrobili to z podwórka. Wcale nie trzeba było wejść na teren ogródków. Ta sąsiadka mówi: - To chłopcy od Garwolińskich. Nic nie powiedziałam, tylko się popłakałam: - Cholera człowiek się cieszy, że tyle wszystkiego narosło. Bardzo lubię dynie i chciałam je sobie zaprawić, a tu wszystko do niczego. Zostawili takie małe ale z nich nic nie ma".

  • Celé nahrávky
  • 1

    Gdańsk, 09.08.2012

    (audio)
    délka: 02:04:53
    nahrávka pořízena v rámci projektu German Minority in Czechoslovakia and Poland after 1945
Celé nahrávky jsou k dispozici pouze pro přihlášené uživatele.

Babcia powiedziała do mnie: - Idź blisko płotu Jak będziesz widziała, że lecą nisko samoloty, to się rzuć obok płotu, to cię nie trafią

Urodziła się w 1935 roku we wsi Wossitz, na terenie Wolnego Miasta Gdańska, w niemieckiej, katolickiej rodzinie. Jej ojciec pracował w stoczni jako ślusarz, matka zajmowała się domem. Rodzice podczas wojny mieszkali w Gdańsku, a Anna Kruszyńska większośc czasu spędziła u dziadków w Wossitz. Rodzice Anny Kruszyńskiej z młodszą córką zostali po wojnie wypędzeni do Niemiec, gdzie zostali do końca życia. Anna Kruszyńska w 1945 roku uciekła z dziadkami i kuzynem okrętem do Danii gdzie spędzili 2 i pół roku, w różnych obozach. W 1947 roku zdecydowali się przyjechać do Polski, przyjęli polskie obywatelstwo i wrócili do Wossitz, nazywającego się już Osice. Tam Anna Kruszyńska skończyła trzy klasy szkoły podstawowej. Na dalszą edukację nie zgodziła się jej ciotka. Szkołę podstawową Anna Kruszyńska skoczyła dopiero po latach. W 1953 roku, w wieku 18 lat wyszła za mąż za Kaszuba i po pół roku zamieszkała z nim w Oliwie, gdzie mieszka do dziś.