"Muszę powiedzieć, że potem i tak dokwaterowali rodzinę z Wilna. Ci przesiedleńcy z Wilna byli dla nas, Warmiaków, bardzo życzliwymi. Oni byli tak samo biedni, jak my. Właściwie też zostali wyrzuceni ze swojego domu. Oni nas nie wyzywali, oni nas nie okradali, oni się dzielili wszystkim. Natomiast najgorszym… Ja przepraszam, panowie są z Warszawy, ale najgorsi byli ci, którzy przyjechali z południa. To byli naprawdę..., to byli rabusie, oszukali, rabowali, to było straszne. To nie jest tylko moja wypowiedź, wielu ludzi mówi. Natomiast ludzie z Wilna byli może trochę na bakier z higieną, bo to byli przeważnie ludzie ze wsi, nie wiedzieli wcale, jak.. Np. jedna rodzina mieszkała pod nami. Największy ich skarb to były dwie kozy, które przywieźli ze sobą. Te kozy trzymali – nie wiem, jak długo, półtora roku, dwa lata – w łazience na pierwszym piętrze. Ta babcia chodziła tam, gdzie dziś jest „Hotel Warmiński”, była wtedy łąka, to ta babcia chodziła z kozami na pastwisko. Mieszkały w łazience, także im łazienka była niepotrzebna. Nie wiedzieli w ogóle, do czego służy. Wieczorem rzucili przez okno nawóz z tej łazienki. Myśmy mieszkali na dole, także u nas na podwórku to była cała kupa słomy i gnoju".
"Po ukończeniu trzeciej klasy zaczęłam chodzić do gimnazjum żeńskiego Charlottenschule, tu w Olsztynie, am Williamplatz. Byłam w tej szkole do 19 stycznia 1945 roku, czyli dwa dni przed… 21 stycznia wkroczyli tutaj Rosjanie, wojsko radzieckie. Pamiętam jeszcze ten ostatni dzień w szkole, kiedy dyrektor naszej szkoły zebrał nas na placyku przed szkołą. Ten budynek jeszcze stoi dzisiaj, to jest przy Wysokiej Bramie. Powiedział: „kochane dzieci, od dzisiaj macie dwa tygodnie ferii z powodu braku opału”. Był na pewno przekonany, że to nie jest przyczyna tych ferii. Ale pewnie partia nazistowska kazała mu tak powiedzieć. Ostatnie jego słowa były: „niech was Pan Bóg ma w swojej opiece”. Dwa dni później byli tutaj Rosjanie. Muszę szczerze powiedzieć, że dla mnie druga wojna światowa zaczęła się właśnie wtedy, kiedy Rosjanie wkroczyli. Przedtem właściwie tutaj się nie odczuwało, że jest wojna. owszem, moi bracia zginęli na froncie wschodni, jeden koło Pustoszki, to jest przed Moskwą a Werner, ten najstarszy, Schliesenburg am Ladogasee, to było za Leningradem, za Petersburgiem dzisiaj".
"Poznaliśmy podstawy języka polskiego i po tym kursie od razu dostaliśmy jakiś taki przydział do pracy. Nie musieliśmy, ale myśmy się cieszyli, że ktoś się nami zajmuje. Był taki Bank Rolny, to tam pracowała duża ilość absolwentów, bo tam była też nauczana księgowość między innymi. Ja dostałam nakaz do zakładów Książnicy Mazurskiej a potem doktora Gębika. Dla mnie to była naprawdę korzystna zmiana. Jest takie przysłowie „nie ma nic złego, co by na dobre nie wyszło”. Doktor Gębik się cieszył, że się uczymy. Nie tylko ja chodziłam do wieczorowej szkoły. Interesował się naszymi wynikami. Naturalnie bardzo się cieszyłam, jak zdałam maturę, dla mnie to było większe osiągnięcie, jak ukończenie studiów, bo to był większy wysiłek dla mnie wtedy, nie znając języka. Chciałam wtedy studiować germanistykę, ale powiedziano mi: idziesz po linii najmniejszego oporu, znasz język. Nie dlatego chciałam – zawsze mnie fascynowała literatura niemiecka, już jako dziecko. Któregoś dnia zawołał mnie doktor Gębik do swojego gabinetu i mówi „dziewczyno, co ty chcesz zrobić po ukończeniu tych studiów? Pomyśl, książki są nietłumaczone, języka niemieckiego w szkole się nie uczy, mówić po niemiecku nie wolno”. Krzyczeli za nami na ulicy „Szwaby” albo „faszyści”. „Znajdź sobie taki zawód, który będzie potrzebny w każdym systemie politycznym”. Dlatego wybrałam farmację, zupełnie nie wiedząc, co to właściwie jest ta farmacja".
"Nie uciekliśmy dlatego, że nie było ojca w domu. On miał ostatnią nocną zmianę na poczcie a rano, jak skończyła się zmiana, już nie kursowały żadne pociągi. To było 19 stycznia. Ponieważ wszyscy nasi sąsiedzi byli ewakuowani, znaczy, co to była za ewakuacja? Wszyscy dostali się najdalej 20 kilometrów poza miasto, nie było sensu jechać dalej tymi końmi. Szosy były wszystkie zapchane. Myśmy pierwszych Rosjan spotkaliśmy w lesie, gdy już zdecydowaliśmy się wrócić do domu. Pamiętam taki widok. Zatrzymaliśmy się u gospodarza w wiosce Giedajty – to jest w stronę Morąga. Tam, siedząc przy oknie widziałam, jak z Olsztyna szli ranni żołnierze, ewakuowani z lazaretu. Straszny widok, bo to było wszystko albo amputowane kończyny, albo wszystko to zakrwawione, w głębokim śniegu. Zapchane były szosy, trudno sobie wyobrazić. Nie było ani do przodu, ani do tyłu. Myśmy wrócili wtedy taką leśną drogą, na mapie patrząc, to zupełnie w prostej linii od północy do południa, bo to było w stronę Morąga. Spotkaliśmy pierwszych Rosjan w lesie koło takiej leśniczówki. To był poniedziałek, 22 chyba stycznia. Ci jeszcze nie byli groźni, dlatego, że im się bardzo spieszyło. Najgorzej było, jak przyszedł ten tzw. Nachschub, czyli ta część wojska, która zadomowiła się tam, albo założyli jakąś jednostkę. To wtedy dopiero zaczęły się straszne czasy. Nie chcę na ten temat mówić, bo za dużo by mnie to… Poznałam dorosłe życie od najgorszej, najstraszniejszej strony, bo miałam wtedy 14 lat i było to dla mnie.. gorszych miesięcy nie przeżywałam nigdy w życiu. Ponieważ mieszkaliśmy przy szosie prowadzącej z Szonbruka do Gietrzwałdu, trudno było tam przetrwać. Ludzie gromadzili się zawsze w 30 – 40 osób w jednym gospodarstwie rolnym, żeby się móc obronić, albo.. O obronie to nie było mowy, myśmy nie mieli pistoletów. Opuściliśmy nasz dom i poszliśmy. To był nasz burmistrz, sołtys w tej wsi. Nie mogę więcej mówić na ten temat, to były straszne czasy. Tego się nigdy nie zapomina".
"Gdyby to był inny język, ale akurat niemiecki... Wojna się dopiero skończyła. Mimo że nie byliśmy nazistami, ale też nosiliśmy bagaż winy na sobie. Ale skończyłam studia. Najtrudniejszy był pierwszy rok studiów. Sama aklimatyzacja, integracja, zapoznanie się, lekceważenie. Ktoś pochodzi z prowincji a poznanianki zawsze były... No, to było bardzo trudne. Po wynikach pierwszego roku byłam w pierwszej dziesiątce i dostałam nawet stypendium na drugi rok, to dopiero im się otworzyły oczy, że dziewczyna, która przychodzi z prowincji, też coś potrafi. Dalsze lata były już sama przyjemność, naprawdę. Zdawaliśmy egzaminy zawsze według alfabetu. Anielska była zawsze na przodzie. Czasem tak było, że bały się za mną iść. „O, bo ty jesteś dobrze przygotowana, to nas zaraz wyleje”. Nieraz tak było, że ich wylewał, ale nie byłam postrachem dla innych. Czułam się naprawdę bardzo dobrze, bez żadnych korepetycji, bez żadnej pomocy zakończyłam studia i wróciłam do Olsztyna".
"Przybyli dwaj panowie, przedstawili się, że oni są wysłannikami polskiego rządu z Warszawy i oni przybyli, żeby w Olsztynie odbudować administrację polską. Powiedzieli jeszcze nam „możecie teraz spać spokojnie, nie musicie się obawiać niczego, bo my jesteśmy Polacy, my jesteśmy katolikami, my mamy Boga w sercu”. A poszli drugimi drzwiami i nam zrabowali wszystko, cośmy jeszcze mieli. W porównaniu do nas byli elegancko ubrani. W każdym razie myśmy wzięli ich na serio, naprawdę wierzyli im. Po tym, co myśmy przeszli w tych miesiącach, to uważaliśmy, że nareszcie przyjdzie jakieś zbawienie dla nas. I co mi jeszcze zabrali, zabrali mi ostatnią moja lalkę. Ja miałam 12 – 13 lat, ale ta lalka wołała „mama” i miała zamykające się oczy. Dla mnie to była największa strata".
Zabrali mi ostatnią moja lalkę. Ta lalka wołała mama i miała zamykające się oczy. Dla mnie to była największa strata
Urodziła się w 1930 roku w Unieszewie (Schönfelde) pod Olsztynem (Allenstein), gdzie spędziła dzieciństwo. Ojciec pracował na poczcie, matka zajmowała się domem. W Olsztynie Maria Anielski chodziła do żeńskiej szkoły średniej. Jej dwóch starszych braci służyło w Wehrmachcie, zginęli na froncie wschodnim. Tuż przed wejściem Armii Czerwonej rodzina postanowiła uciec, ale na wypełnionych uciekinierami ulicach nie było przejścia, więc wrócili do Unieszewa. Musieli opuścić dom, który należał do poczty i przeprowadzili się wiosną 1945 roku do mieszkania w Olsztynie. Maria Anielski pracowała jako pomoc domowa u polskiej rodziny. Polskiego nauczyła się dopiero w 1947 roku na Uniwersytecie Ludowym pod Morągiem (Mohrungen), gdzie ukończyła „kurs repolonizacyjny“, po czym podjęła pracę fizyczną. Dzięki pomocy Władysława Gębika, nauczyciela i literata, wieloletniego więźnia obozów Mauthausen-Gusen, zrobiła maturę w szkole wieczorowej, a następnie ukończyła farmację w Poznaniu. W 1957 roku wróciła do Olsztyna, gdzie pracowała do 70. roku życia jako aptekarka. W 1960 roku wyszła za mąż za Polaka, ma syna. Większość jej rodziny nie wyjechała do Niemiec i mieszka na Warmii. M. A. działa w gminie katolickiej mniejszości niemieckiej i kolportuje gazetę kościelną „Ermländer Briefe“ (Listy Warmińskie). Mieszka w Olsztynie.